Ułatwienia dostępu

Stowarzyszenie Pomocy Misyjnej

27/28.12.2023
 
Pakowanie, przejazd do Warszawy, nocleg u Księży Marianów, lotnisko, odprawa i już siedzieliśmy w samolocie do Turcji, gdzie mieliśmy przesiadkę. 4 godziny na lotnisku w Istambule zleciały nie wiadomo kiedy, last call.. I już siedzieliśmy w wypełnionym do granic możliwości samolocie do Jaunde. Wzbiliśmy się w niebo. Kiedy tylko minęliśmy piętra chmur ujrzeliśmy niebo pełne gwiazd. Posiłek, film, krótka drzemka..  byliśmy już nad Kamerunem. Wlecieliśmy nad Jaunde od północy, wiedzieliśmy gdzie jesteśmy, bo mapy Jaunde mamy prześledzone aż do znudzenia. Widzieliśmy drogę do Ngoya, które podczas pobytu było naszym domem. Zatoczyliśmy kółko nad Jaunde, lądowanie trwało wieki. W końcu usiedliśmy na ziemi. Wyszliśmy z samolotu, przywitało nas uderzenie przyjemnego ciepła. Byliśmy na miejscu, zmęczenie gdzieś zniknęło. Samo wyjście z lotniska trwało bardzo długo. Najpierw kolejka do kontroli paszportowej, potem długie oczekiwanie na bagaże.. Stresowała nas ta sytuacja ze względu na zawartość naszych bagaży rejestrowanych, które były wypełnione dobrem. Wreszcie pojawiły się na taśmie, jako jedne z ostatnich. Zapakowaliśmy je na wózek, jeszcze jedna kolejka, gdzie obsługa lotniska sprawdzała, czy oby na pewno wychodzimy ze swoimi walizkami. Koleją kolejkę do kontroli bagażowej ominęliśmy dzięki obecności na lotnisku brata Łukasza. Byliśmy już w Kamerunie. Ogromna radość spotkania, zapakowaliśmy walizki do samochodu i niecałą godzinę później byliśmy już w Ngoya, po drodze zatrzymując się na niezwykłym punkcie widokowym Mont Febe, z którego rozpościera się przepiękna panorama Jaunde. 
29.12.2023 – Pierwszy dzień w Jaunde  
 
Otworzyliśmy oczy. Nad nami wisiał różowy baldachim (służący jako moskitiera), powietrze było ciepłe, przyjemne. Wstaliśmy w nowej rzeczywistości. Niebo się przecierało, stawało się coraz bardziej błękitne. Zjedliśmy śniadanie (jajka choć od “obcych” kur w Kamerunie smakują wybornie!), na deser bułka z czekoladą i ruszyliśmy do miasta. Od samego początku towarzyszyliśmy bratu Łukaszowi w wypełnianiu jego codziennych zadań i obowiązków. I choć dla niego to codzienność, dla nas każda rzecz była fascynująca, mimo że tak wiele widzieliśmy już rok temu. Ngoya to wioska oddalona o kilkanaście kilometrów od granicy Jaunde. Po drodze do centrum stolicy zajechaliśmy do przychodni, w której leczą się mieszkańcy domu w Ngoya (nowicjusze, klerycy, moderatorzy) żeby opłacić faktury. Następnie zrobiliśmy przegląd techniczny samochodu – profesjonalna stacja diagnostyczna, kanał, dokładne sprawdzenie samochodu. Aż dziw, że większość aut taki przegląd przechodzi, no ale jak nie wiadomo o co chodzi.. Kolejnym etapem było robienie zakupów – dla nas na wyjazd do Kribi (nad ocean) oraz dla mieszkańców domu, żeby podczas naszej nieobecności niczego im nie brakowało. Jechaliśmy drogami Jaunde po roku przerwy dostrzegając dużo więcej szczegółów niż ostatnio. Handel przydrożny, małe sklepiki, gdzie można kupić “mydło i powidło”, w korku między samochodami chodzili sprzedawcy proponując napoje, chusteczki, przekąski. Życie w stolicy jest bardzo dynamiczne. Zasady ruchu drogowego zdają się zupełnie nie obowiązywać. Ogrom motorów, obładowanych do granic możliwości samochodów jadących na targ, żółte samochody – taksówki, w lepszym lub gorszym stanie, w których jedzie tyle osób, ile się zmieści, do tego oczywiście piesi. Każdy ma tu pierwszeństwo. No ale wystarczą oczy dookoła głowy, pewna ręka kierowcy i się da! Najpierw odwiedziliśmy rynek. To jest miejsce, które zadziwia i szokuje. Ogrom owoców, warzyw, przypraw, mięsa, ryb. Można tu kupić wszystko dużo taniej niż w sklepach. Duszący zapach, tego co gnije na ziemi przenika zapach intensywnych przypraw. Rozkrojone owoce zachwycają kolorem, ale też przyciągają niezliczone ilości much. Ananasy, banany (jest ich bardzo wiele gatunków), arbuzy szokują wielkością. Pozornie wszędzie jest wszystko, choć ostatecznie można tu odnaleźć swoisty porządek. Za kupującym idzie chłopak z taczką, która służy za koszyk na zakupy. Tłum. Gwar. Przyciągaliśmy uwagę, nie odczuwaliśmy jednak niepewności. Dobrze było znowu tam być. Potem zakupy w sklepie – W Jaunde nieco ponad rok temu została otwarta galeria handlowa, rodem przypominająca sklep europejski. Restauracje, butiki no i Carrefour w jej sercu. Klimatyzacja, eleganccy ludzie, dostępne wszystkie towary, tylko ceny europejskie albo wyższe. W moim telefonie w końcu pojawiła się kameruńska karta sim. W Polsce zakup takiego dobrodziejstwa wraz z rejestracją karty to maksymalnie 5 minut. Tutaj, w salonie lokalnego operatora trwało to bardzo mocne pół godziny. W drodze do domu zajechaliśmy do jeszcze jednego sklepu o nazwie “Mahima” po uzupełnienie towarów, których cena w Carrefourze jest znacznie wyższa i udaliśmy się do domu moją ulubioną drogą – drogą prezydencką (prowadzi ona jak nazwa wskazuje m.in. do pałacu prezydenckiego, dwupasmowy asfalt, palmy, dekoracje świąteczne, potężne ronda) zwieńczoną moim ulubionym rondem ze złotymi lwami i złotą gwiazdą. Potem tylko przejazd przez Mont Febe – najbardziej popularne wzgórze w Jaunde. Kręta droga, wiele osób robi sobie tutaj trening biegowy, warunki zdają się być do tego idealne. Minęliśmy punkt widokowy, jeszcze kilka zakrętów, skrzyżowanie, skręt w prawo i dalej już prosto do Ngoya. Ogrom radości sprawiała nam ta droga. Znaliśmy ją doskonale. Piękne widoki, górzysty teren, egzotyczna przyroda. Wróciliśmy do domu, zjedliśmy obiad i rozpoczęliśmy porządkować nasze rzeczy. Przekazaliśmy bratu Łukaszowi zebrane w Polsce dary dla najuboższych. Zabawki, przybory szkolne, odzież, obuwie, wyprawki dla niemowląt. Ogrom dobra zmieścił się do naszych walizek i przez najbliższy czas będzie on trafiać do najuboższych. Pozostało już tylko pakowanie na wyjazd nad ocean. Wieczór spędziliśmy grając w kości w altanie, zwanej w Kamerunie ‘bukaru’ przy muzyce niezliczonych ilości świerszczy i owadów, blasku księżyca i krążących świetlików. Ależ było niesamowicie.
30.12.23 – Droga nad Ocean 
 
Pobudka w środku nocy, zbieranie prowiantu z lodówek i już siedzieliśmy w samochodzie. 5:45 na zegarku w Polsce jest jakąś kosmiczną godziną. Na wyjeździe to jednak dobra godzina, wydłuża dzień zwiększając szanse by zobaczyć więcej. Ruszyliśmy do Kribi. Niebo stawało się coraz jaśniejsze. Przyroda spowita była mgłą. Bajeczny klimat. Minęliśmy Jaunde, dziurawą drogę prowadzącą do autostrady i już jechaliśmy piękną drogą. Tak, Chińczycy wybudowali w Kamerunie 60 km autostrady i kontynuują prace. Wszak jest to trasa łącząca dwa główne miasta Duala – miasto portowe i Jaunde – stolicę. Na autostradzie najbezpieczniej jest jednak jechać środkowym pasem ze względu na przypadki jazdy pod prąd – jest to droga póki co mało znana, nieoznaczona na mapie stąd zdarzają się pomyłki. Zjazd z autostrady na utwardzoną, choć nieasfaltową drogę, niesamowity wschód słońca przedzierającego się przez mgłę i roślinność.. I już byliśmy w miejscowości Boumnyebel – tutaj przebiega stara trasa Duala – Jaunde. Skręciliśmy w prawo i do Edea jechaliśmy prostą drogą mijając wiele mniejszych i większych miejscowości. Na drodze robiły na nas wrażenie transporty dóbr wszelakich- m.in potężnych drzew czy cebuli. Do tego autobusy a’la PKS no i wszechobecne motorki. Tam też widzieliśmy rekordową ilość osób na jednym takim motorze – ku naszemu ogromnemu zdziwieniu dorosły mężczyzna i sześcioro dzieci w różnym wieku (patrz zdjęcie!). W Edea skręciliśmy w lewo, na Kribi i już jedną nogą byliśmy na miejscu. Po prawej stronie jak w ubiegłym roku podziwialiśmy ogromną plantację palm olejowych (z których robi się olej palmowy). Niebo było już błękitne, słońce coraz wyżej. Zbliżaliśmy się do oceanu. Poczuliśmy w samochodzie, że zmienia się klimat, staje się dużo bardziej ciężki, ciepły i wilgotny. W gruncie rzeczy była to kwestia awarii klimatyzacji. Na szczęście usterka była malutka i wieczorem została naprawiona. Niemniej resztę trasy pokonaliśmy z otwartymi oknami bo było naprawdę cieplutko! Do naszej bazy – Saint Benoît (ośrodek prowadzony przez benedyktynów) dotarliśmy o 9.45. Oh, jak było pięknie. Znajomy widok z altany na palmy rosnące przy samym oceanie, wąska plaża. Szum fal, ciepło. Raj. 
31.12.23 – Sylwester marzeń.
 
Wstaliśmy wcześnie, szybkie śniadanie i kawka z widokiem na ocean, grudniowe “morsowanie” w wodach Zatoki Gwinejskiej. Ostatni dzień w roku w zasadzie był tak wspaniały jak cały 2023 rok. Czas tutaj zwolnił, internet nie domagał. Klimat sprzyjał przemyśleniom, podsumowaniem spraw wszelkich i przede wszystkim wdzięczności. Wdzięczności za to co mam, wdzięczności za to jacy ludzie mnie otaczają, wdzięczności za to co robię, wdzięczności za moje talenty, wdzięczności za to co posiadam. Wdzięczności za wszystko. Tyle się przecież działo, tyle spłynęło dobra. W pewnym momencie przyszła fala internetu, dzięki której mogliśmy się połączyć z najbliższymi na noworoczne życzenia no i przesłać trochę słoneczka, które tego dnia wybitnie nas rozpieszczało. Noc Sylwestrową mieliśmy spędzać z dziećmi z sierocińca z Jaunde, które przyjechały ze swoimi opiekunami by wypocząć nad Oceanem. Wiedziałam, że będzie to niezapomniana noc, ale to co na nas czekało i to co przeżyliśmy przerosło nasze wyobrażenia. Pojechaliśmy kawałek za Kribi, na południe, w stronę miejscowości Lobe. Dotarliśmy na miejsce. Tam przywitał nas ks. Darek, który ów sierociniec założył i dba o to by dzieciakom niczego nie brakowało, by nauczyły się dbać o siebie, by zdobyły wykształcenie i by kierowały się w życiu właściwym systemem wartości. Dzieci, choć widziały nas pierwszy raz w życiu emanowały radością i serdecznością. Na szybko zwiedziliśmy teren i udaliśmy się do stołu. Mugga – nasza wyjazdowa przyjaciółka została jednak w samochodzie i idąc po nią na trawie znaleźliśmy stonogę wielkości stopy w rozmiarze 39. Kolokwialnie mówiąc, robaki w Kamerunie są tak fascynujące i osiągają takie rozmiary, że szok i zachwyt górują nad strachem i obrzydzeniem. Zasiedliśmy do stołu w altanie, dzieci się bawiły, ganiały, coraz śmielej podchodząc do nas i skradając kolejne przytulasy. Kiedy wszyscy zebrali się w bukaru rozpoczęła się msza święta. Dzieci śpiewały kolędy po polsku. Czuliśmy się niezwykle. Byliśmy wzruszeni jak niezwykłą wspólnotę tworzą. Na hasło “sierociniec w Afryce” człowiek z zasady wzrusza się głęboko, żałuje losu najmłodszych, odczuwa smutek. Tutaj czuliśmy się jak w domu. I z pewnością kryzysów jest wiele, jak to wszędzie bywa. Ale uśmiech, radość dzieci i młodzieży tutaj ukazywała jak bardzo dobrze im jest, jak wspaniale są wychowywane. Po mszy na ostatnią prostą wyszły już przygotowania do podania posiłku. (a jedzenie było przepyszne!) Maluchy w tym czasie coraz bardziej absorbowały naszą uwagę rozkosznymi popisami, starsi nawiązywali z nami dialog, a to wszystko jakbyśmy znali się od zawsze. Leciała muzyka, do której dzieciaki tańczyły, biegały, bawiły się i co jakiś czas wpadały nam na kolana. Cały czas zachwycała nas muzykalność naszych sylwestrowych towarzyszy, ich poczucie rytmu, taniec, śpiew. Wszyscy odświętnie ubrani wyczekiwali północy, impreza stała się huczna. Wybrzmiewała na zmianę muzyka polska i kameruńska, tańczyliśmy do utraty tchu. Było gorąco, ale nie tylko na dworzu. Także w naszych sercach. Nigdy nie przeżyliśmy podobnej imprezy, choć bywaliśmy na wielu. I już przyszedł czas na wielkie odliczanie. O północy wystrzeliliśmy symboliczne fajerwerki, wielka radość, śpiewy, życzenia. Impreza trwała dalej, do białego rana. Tak jeszcze nigdy nie otwieraliśmy Nowego Roku. To są przeżycia, które na zawsze pozostaną w sercu, a słowa nie są w stanie ich wyrazić. Wierzę tylko, że rok 2024 będzie tak niezwykły jak ta sylwestrowa noc. 
1-6.01.24 – Kribi 
 
Nasz pobyt w Kribi był czasem resetu. Odpoczynku po całym roku, zwłaszcza po ostatnich 3 miesiącach, kiedy całodobowo zajmowaliśmy się sprawami Stowarzyszenia. Najpierw formalnościami związanymi z jego założeniem, potem działalnością, budowaniem strony internetowej. Żyliśmy tym, ja budziłam się i zasypiałam z telefonem. Potrzebowaliśmy odpoczynku. Nastąpiło całkowite odcięcie. Mój internet nie domagał i choć na początku mnie to denerwowało, ostatecznie było to błogosławieństwem. Styczeń, upały, gorące wieczory, szum fal, widoki, palmy. Do tego nadmorskie ptaki, biegające agamy czerwonogłowe w czasie dnia i urocze gekony, które wchodziły po zachodzie słońca i dzielnie zastępowały agamy w konsumowaniu robaczków wszelakich. No i te plaże rodem z widokówek. Cieszyliśmy podniebienia zimnym sokiem z kokosa i rybami z oceanu. Posiłki z widokiem na ocean dodatkowo wzmacniały doskonały już smak. Odwiedziliśmy przepiękne wodospady, którymi rzeka Lobe spektakularnie wpada do Zatoki Gwinejskiej (Chutes de la Lobe), jeździliśmy na plażę główną, gdzie w Nowy Rok tłumy Kameruńczyków i turystów przechadzały się brzegiem morza, zasiadali też w plażowych barach.  Wszyscy odświętnie ubrani, jak na bal. Spacerowaliśmy brzegiem morza, podziwialiśmy lasy namorzynowe rosnące przy ujściach rzek. Dużo ciszy, dużo rozmów, ogrom śmiechu, szczęścia, radości i wdzięczności. Wszystko było proste, niczego nam nie brakowało.. 
I okazało się nagle, że jedno gniazdko jest w stanie naładować całą zabraną elektronikę. No i że temperatura wody w kranie i prysznicu (czasem ciepła, częściej lodowata) nie ma znaczenia, grunt, że woda jest. No i że baldachim to gwarancja najlepszego bezpieczeństwa podczas snu, a klimatyzator w pokoju to największy luksus. No i to, że o szczęściu nie decydują złote klamki, tylko to co mamy w sobie. Bo dużo łatwiej w życiu odnajduje się to, czego jeszcze nie mamy i to czego nam brakuje. Ale czy to nas uszczęśliwia? No nie, zupełnie nie. A gdyby tak spojrzeć z wdzięcznością na pełną lodówkę, elegancką łazienkę, wygodne łóżko, stały dostęp do wody, prądu no i do internetu. No i na to, że się po raz kolejny obudziliśmy. I na ogrom spraw, które dla nas to tylko rutyna i codzienność. Ale czy naprawdę trzeba coś stracić by za tym zatęsknić i docenić? Cudowny to był czas. Czas idealny, w raju. 
7.01.24 – Ngoya, czyli w domu
 
Obudziliśmy się rano, zjedliśmy śniadanie, wypiliśmy kawę w bukaru. Była niedziela, czas mijał powoli i spokojnie. Brakowało tylko szumu fal, bowiem 6.01 wieczorem wróciliśmy z Kribi do domu w Ngoya. Ngoya to wioska oddalona kilkanaście kilometrów od Jaunde. Tutaj misję prowadzi Zgromadzenie Księży Marianów, polega ona na prowadzeniu domu formacji – seminarium. To właśnie tutaj formują się, uczą i budują wspólnotę młodzi mężczyźni z Kamerunu i Rwandy, którzy są na drodze do przyjęcia święceń kapłańskich. Rozwijają się pod czujnym okiem moderatorów: brata Łukasza i księdza Grzegorza, Polaków, którzy od wielu lat są na misjach w Kamerunie. Poświęcili swoje życie na głoszenie Dobrej Nowiny, dbają o tych, którzy odczuwają powołanie do kapłaństwa w dalekiej Afryce i zapewniają klerykom jak najlepsze warunki do rozeznania swojej drogi życiowej. Oprócz tego wychodzą na przeciw potrzebom mieszkańców z okolicy m.in. umożliwiając im korzystanie ze studni głębinowej na terenie misji. W razie potrzeb pomagają na pozostałych misjach prowadzonych przez Księży Marianów, a także wspierają polskich misjonarzy służąc radą, transportem, noclegiem. Jest to wspaniałe miejsce, w którym czuliśmy się jak w domu. Tego dnia w Kamerunie obchodzone było Święto Objawienia Pańskiego (Trzech Króli) przenoszone jak zawsze na najbliższą niedzielę po 6 stycznia. O godzinie 11 uczestniczyliśmy w uroczystej mszy świętej w kaplicy w Ngoya wraz z mieszkającymi tutaj osobami. Zachwycała nas oprawa liturgiczna, piękny śpiew na głosy i duch modlitwy wypełniający kaplicę. Niedziela mijała błogo, to był taki dobry czas budowania relacji w domu. Opracowaliśmy plan działania na kolejne dni, nasz grafik był napięty. Pojechaliśmy na krótką, popołudniową wycieczkę po okolicy, znaliśmy te drogi, ale za każdym razem można było zobaczyć coś fascynującego, innego – głównie nietypowy przewóz dóbr i osób. Po powrocie znaleźliśmy też na jednej ze ścian niezwykle nietypowe żyjątko – ani to pająk, ani patyczak. Ilość i różnorodność flory i fauny na afrykańskiej ziemi zaskakiwała nas każdego dnia. Cieszyła nas każda chwila, każdy moment. Chcieliśmy zatrzymać czas.
8.01.24 Jaunde i Minkama
 
Wstaliśmy tego dnia bardzo wcześnie rano, szybkie śniadanie i już o 7.18 siedzieliśmy w busie. Po czasie wypoczynku wróciły obowiązki – wraz z bratem Łukaszem jechaliśmy odwieźć kleryków do szkoły, która mieści się w dzielnicy Nkolbisson w Jaunde. Tam studiują filozofię, a po jej ukończeniu kontynuują naukę rozpoczynając studia teologiczne, które znajdują się w Ngoya, niedaleko domu. Zajęcia rozpoczynają się na 8, chwilę przed czasem byliśmy na miejscu. Następnie udaliśmy się do miasta. Czekał nas dzień zakupowy – uzupełnienie zapasów w domu po naszej nieobecności, zakupy dla księdza Krzysztofa, do którego wybieraliśmy się popołudniu, no i wyczekiwany przez nas zakup mleka, od którego rozpoczęliśmy podróż po sklepach. Pojechaliśmy do sklepu znajdującego się przy rynku, ma on trochę klimat hurtowni, ceny są w nim najkorzystniejsze. Zakupiliśmy pierwszy worek ważący 25 kilogramów, który był potrzebny na nasz wyjazd. Sprawiło nam to dużo radości – czuliśmy, że realizujemy naszą misje. Tam też brat Łukasz zrobił część zakupów do domu w Ngoya i ruszyliśmy dalej ciekawymi drogami Jaunde do Carrefoura. Chodziliśmy między półkami, patrzyliśmy na ceny i dostrzegaliśmy coraz więcej produktów bardzo dobrze nam znanych, które sprowadzane z Europy kosztują tutaj niebotyczne pieniądze. Ogromne dysproporcje między bogatym miastem, a biednymi wioskami. To jest bardzo trudna rzeczywistość Kamerunu, ciężka do zrozumienia. Wrzuciliśmy do kosza potrzebne rzeczy, zapłaciliśmy, popatrzyliśmy jeszcze chwilę na wystawy w sklepach i ruszyliśmy dalej, już w stronę Ngoya. Procedura zakupów trwała kilka godzin, bo przejazdy po zakorkowanym, tłocznym mieście trochę trwają. Coraz lepiej kojarzyliśmy pokonywane trasy. Ulice w Jaunde w ścisłym centrum miasta mają swoje nazwy, natomiast pozostałe oznaczane są jedynie cyframi. Tutaj bazuje się na charakterystycznych punktach, które budują coraz większą orientację w terenie. Pojeździliśmy trochę po mieście, przejechaliśmy drogą prezydencką, prowadzącą w stronę naszego domu. Minęliśmy moje ulubione rondo ze złotymi lwami i złotą gwiazdą, zatrzymaliśmy się by popatrzeć na piękną panoramę Jaunde ze wzgórza Mont Febe i wróciliśmy do domu. Tam rozpakowaliśmy zakupy, zostawiliśmy tylko mleko, które popołudniu ruszało z nami w trasę. Zjedliśmy obiad i spakowaliśmy się. Ok 17 wyjechaliśmy do Minkama – jest to wioska oddalona ok 50 minut drogi od Jaunde, gdzie znajduje się parafia św. Jana Pawła II na misji prowadzonej także przez Księży Marianów. Tutaj duszpastersko pracuje ks. Krzysztof, który działa na wielu płaszczyznach. Gromadzi przy parafii młodzież, zbudował szwalnie, w której zatrudnienie mogą znaleźć kobiety z okolicznych wiosek, a także gdzie młode dziewczyny mogą uczyć się fachu. Jest tutaj także stolarnia dla mężczyzn działająca na podobnej zasadzie co szwalnia. Jest tutaj studnia głębinowa dostępna dla mieszkańców. Rośnie tutaj także mała plantacja kakao. Ks. Krzysztof pomaga chorym zarówno duchowo jak i materialnie, wspiera najuboższych w przeróżnych dziedzinach życia. Buduje także kościół, przy którym pracę wychodzą na ostatnią prostą, bowiem ma być konsekrowany w listopadzie 2024 roku. Oprócz swojej pracy znajduje czas na swoją pasję – gotowanie. Zjedliśmy kolację i poszliśmy spędzić resztę cudownego wieczoru w bukaru, rozmawialiśmy, śmialiśmy się, bawiliśmy z małymi pieskami, które niedawno urodziły się w Minkama i podziwialiśmy czarne, gwieździste niebo przez które niespodziewanie przemknął pociąg Starlinków. Oczywiście towarzyszyły nam rozliczne owady i te śpiewające, i fruwające (jak “kiełbaska” na zdjęciu), i biegające. Każdy z tych elementów budował niepowtarzalny klimat. Dobrze było tam być. 
9.01.24 – Minkama, Koudandeng, Ngoya
 
Obudziły nas dzwony w Minkama. Przepiękna dzwonnica oznajmiająca, że już 6 rano! Wstaliśmy, oporządziliśmy się i poszliśmy na mszę – kameralną, w domowej kaplicy. O 7.30 zjedliśmy śniadanie. Przez okno słychać było głosy gromadzących się osób. Były to mamy z dziećmi, które przybyły do nas po mleko. I zobaczyłam je, piękne i bogate miłością, choć tak ubogie. Życie na wioskach w Kamerunie jest zupełnie inne niż w mieście. Toczy się wolno, często “z dnia na dzień”. Mieszkańcy utrzymują się najczęściej z roli. Zazwyczaj jedzą tylko raz dziennie. Po wodę chodzą do studni, która oddalona jest niejednokrotnie kilka kilometrów od ich miejsca zamieszkania. Domy są skromne, zbudowane z drewna i gliny, czasem drewniane. Od czasu do czasu można spotkać też murowany dom, który sugeruje, że zamieszkuje go ktoś majętny. Przed domami chowani są zmarli, stawiane są groby. To normalny widok, bo zwyczajowo niezależnie od tego gdzie dana osoba mieszka, pochowana jest tam skąd pochodzi. Życie toczy się na podwórku. Tutaj bawią się dzieci – a są one bardzo twórcze, same wykonują sobie zabawki, uwielbiają grać w piłkę nożną, którą często zastępuje plastikowa butelka. Przed domem gotowane są posiłki, rozstawione krzesła, czasem mini altanki. To miejsce spotkań. Biegają przydomowe zwierzęta – kury, kozy, świnie, ale też psy i koty. Na pierwszy rzut oka to wszystko brzmi abstrakcyjnie. Można by pomyśleć, że tragicznie. Ale tak właśnie wygląda ich życie. Oni są do niego przyzwyczajeni. Są szczęśliwi. I tu rodzi się pytanie – w takim razie po co im pomagać skoro są szczęśliwi? Bo przecież oni wiedzą doskonale, że można żyć inaczej. Mają telewizory, na chatach bardzo często można zobaczyć antenę satelitarną francuskiego Canal+. Potrzebują tylko szansy, nauki i przysłowiowej wędki. Dlatego w Minkama powstały szwalnia i stolarnia. Realne miejsca pracy, gdzie kobiety i mężczyźni uczą się fachu a także znajdują zatrudnienie. Misjonarze bardzo wiele wysiłku wkładają by dzieci uczęszczały do szkół by zdobywając wykształcenie miały szanse dostać pracę, dzięki której będą mogły żyć w godnych warunkach. Niejednokrotnie do mieszkańców trafia także pomoc materialna czy rzeczowa, która odciąża ich budżet domowy. Tu po tej małej dygresji możemy wrócić do mleka – w Polsce tak popularnego produktu, bez którego zdawać by się mogło właściwy wzrost dzieci jest niemożliwy. Tutaj jednak poprzez brak hodowli krów mlecznych dostępne jest głównie mleko w proszku, a nabiał jest niebotycznie drogi. Matki małych dzieci, często same są niedożywione, brakuje im pokarmu, a cena mleka jest bardzo wysoka. Bardzo nam zależało, żeby nasza pomoc dotykała sfery koniecznej. Żeby nasze projekty choć nierozwiązujące problemu były realną pomocą dla najbardziej potrzebujących. I rozpoczęliśmy naszą pierwszą akcję. Czułam, że robię coś niezwykłego, choć tak malutkiego. Przy pomocy jednej z mam, która przyszła z uroczą córeczką przesypywałyśmy mleko z dużego worka, do mniejszych, tak aby dla każdego wystarczyło. Odczuwałam głębokie przejęcie, w zasadzie to wirówkę emocjonalną. Nigdy wcześniej nie robiłam przecież czegoś takiego. Wzruszało mnie to i cieszyło. Bo dzięki ludziom dobrej woli, dzięki tylu osobom, które włączyły się w ten projekt mogliśmy zanieść dobro w różne zakątki Kamerunu, w tym do Minkama właśnie. Wspaniała radość spotkania, jeszcze wspólne zdjęcie i pierwsza część akcji “Podaruj mleko” była już zrealizowana. Poszliśmy jeszcze na szybki spacer zobaczyć jak przez rok czasu zmienił się kościół (jest przepiękny!) oraz jak wygląda wspomniana już szwalnia (rok wcześniej były to tylko mury, teraz to już działające, profesjonalnie wyposażone pomieszczenie). Rzuciliśmy okiem na plantacje kakao i udaliśmy się do samochodu żeby wrócić do Ngoya. Nasza trasa powrotna przebiegała przez Koudandeng, gdzie zajechaliśmy na kawę do Sióstr Karmelitanek od Dzieciątka Jezus. Mieliśmy też małą przesyłkę prosto z Polski, także byliśmy łącznikiem dobra. Integrujące i budujące więzi, wspaniałe spotkanie. W tym miejscu pozdrawiamy przyjaciół z CDM-pomoc, którzy właśnie do tej miejscowości kierują swoją pomoc. Ruszyliśmy w drogę powrotną do domu. Rozpościerały się przed nami górzyste widoki, przepiękna trasa. Wjechaliśmy do Ngoya. o odpoczynku pojechaliśmy jeszcze do miejscowości nieopodal – Leboudi żeby zakupić jajka i chleb do domu. Zafascynował też nas znajdujący się naprzeciwko sklepu kameruński street food. (nie, nie próbowaliśmy – zbyt krótki był nasz pobyt w Kamerunie). Wracając udało nam się uchwycić studnię, która znajduje się zaraz przy wjeździe do Ngoya. Było przy niej zawsze sporo ludzi, najczęściej dzieci i młodzieży – bo to właśnie ich domowy obowiązek. I tak nam mijał czas. Dzień był długi, pełen ekscytujących, niezapomnianych wrażeń. I choć można by o tym pisać dużo i długo, to tak naprawdę jest to nie do opisania. Po prostu było pięknie. 
10.01.24 Jaunde
 
Wstaliśmy rano, bardzo wcześnie. 7.20 ruszaliśmy już z klerykami na uczelnię. Mijaliśmy załadowane auta jadące na targ, motory, ogrom ludzi czekających na taksówki by dotrzeć do pracy, dzieci idące do szkoły – w kolorowych mundurkach, w zależności od klasy i placówki. Przed 8 byliśmy już pod uczelnią w Jaunde, klerycy wysiedli na zajęcia, a my ruszyliśmy do centrum po zakupy. Mieliśmy wymienione pieniądze na mleko, które chcielismy zabrać nazajutrz w naszą podróż na wschód Kamerunu. Z siedmiu zaplanowanych worków udało nam się zakupić cztery. A w Kamerunie jak coś się kończy, to często na dostawę trzeba poczekać trochę dłużej – na mleko czekaliśmy aż do dzisiaj (6.02.24! – prawie miesiąc!). Z zakupionym mlekiem i ogromnym uśmiechem na ustach ruszyliśmy dalej wykonać też część domowych zakupów. Tego dnia pojechaliśmy na drugi koniec Jaunde odwiedzić siostry Dominikanki. Mieliśmy dla nich przesyłkę od sióstr z Polski. Jak dobrze było poznawać kolejnych polskich misjonarzy, którzy swoje życie poświęcili na bycie w tak odległych regionach świata. Niezwykły optymizm sióstr, przepyszny piernik, choinka. Było świątecznie. Po przeuroczej kawie wyruszyliśmy do sierocińca prowadzonego przez księdza Darka, z którym świętowaliśmy Sylwestra żeby przekazać mu mleko dla dzieci. Ze względów zdrowotnych księdza (i w tym momencie proszę o modlitwę o zdrowie dla niego!) nie zostawaliśmy na dłużej. Ale mleko w takim miejscu to ważna sprawa! Także drugi worek był już przekazany! Ruszyliśmy krętymi drogami Jaunde w stronę Ngoya. Ponieważ byliśmy na drugim końcu miasta przemierzaliśmy trasy, które widzieliśmy pierwszy raz. Obserwowaliśmy slumsy, rynki, handel przydrożny. Ogrom samochodów, także takich przewożących wielkie towary, motorów wieloosobowych no i korki. Nowe ronda, bogata dzielnica bankowa, hotele, sklepy. No i street food przenoszony na głowie! Była to dla nas fascynująca przygoda obserwować tak intensywnie życie codzienne mieszkańców stolicy Kamerunu. Im blizej centrum tym więcej eleganckich osób, garnitury, coraz droższe, nowe samochody, głownie Toyoty. Minęliśmy okolice Carrefoura i wjechaliśmy na drogę prezydencką. Rondo ze złotymi lwami, przejazd przez wspaniałe wzgórze z panoramą na miasto Mont Febe i jeszcze niecałe 30 minut i byliśmy w domu, po drodze mijając dzieci z wodą no i… szczura. I to takiego prosto na ruszt! Był naprawdę duży. Tutaj szczury są rarytasem – to nie takie “nasze” i powszechnie znane szczury buszujące w kanalizacji i zgniłych śmietnikach, a nazywane tutaj szczury palmowe, które odżywiają się między innymi owocami palm. Będąc w temacie obiadu – poszliśmy zjeść wspaniałe spagetti, no i przyszła pora na pakowanie na nasz przedłużony weekend na wschodzie Kamerunu. Tego wieczoru zdarzyła nam się jeszcze szybka wycieczka do okolicznego Leboudi po butle gazowe by w domu podczas naszej nieobecności niczego nie zabrakło, no i ten przepiękny zachód słońca. Wracając do domu widzieliśmy nietypowy transport ludzi (patrz ostatnie zdjęcie) – po dłuższej obserwacji uznaliśmy, że osoba z bagażnika jednak żyje, wypoczywając zwyczajnie po wyczerpującym dniu pod klapą bagażnika. I znowu tyle wrażeń jednego dnia, tyle chwil, wspomnień i radości. I tylko wieczorem przyszła krótka, smutna myśl – rozpoczynał się nasz ostatni tydzień pobytu w Kamerunie. Czas niestety zdawał się przyspieszać, choć i tak był o wiele bardziej łaskawy niż w roku ubiegłym.
11.01.24 – Wyjazd na wschód
 
Tego dnia wstaliśmy nieco później – śniadanie planowaliśmy zjeść dopiero po odwiezieniu kleryków na uczelnię. Wsiedliśmy do busa, klasycznie o 7.20, pojechaliśmy w znajomą, choć ciągle zaskakującą trasę, na spokojnie wróciliśmy i zasiedliśmy do posiłku. Nie spieszyliśmy się, po celebracji śniadania przyszedł czas na kawę w bukaru. Cisza, spokój, czas płynął wolno, a z oddali zerkał na nas wylegujący się, biały, domowy pies. Powoli rozpoczęliśmy przygotowania do trasy. Kiedy już dokonaliśmy sztuki pakowania na cały weekend przewidując wszelkie ewentualności dotyczące m.in. ubioru (niedziela, trasa, dżungla), ucieszyła nas myśl, że jeszcze jest czas. Wyruszyliśmy więc na spacer po przydomowym ogrodzie w poszukiwaniu zwierząt. Wiedzieliśmy, że możemy oprócz biegających agam i innych jaszczurek spotkać czarną wiewiórkę. Przemknęła nam podczas pobytu raz i drugi. Piękny okaz, niezwykle trudny do sfotografowania smartfonem. Piękne futerko, pokaźny, puszysty ogon, a do tego szybkość i zwinność. W drzewie awokado, które rośnie tuż za ogrodzeniem, niedaleko bramy wjazdowej usłyszeliśmy szelest. I przemknęła, nieuchwytna. Pojawiała się i znikała za liśćmi i konarami drzewa. Naszą uwagę przykuły też ptaki, które rozlicznie siedziały na drzewie. Małe, z bardzo długim ogonem. Sprawiały wrażenie, ze przemieszczają się po drzewie chodząc, momentami łudząco przypominając małe gryzonie. Obiektyw googla powiedział, że to ‘Czepiga Rudawa’ jednak jeżeli  jest na sali jakiś ornitolog i wywnioskuje ze zdjęcia, że to jest jakiś zupełnie inny ptak – prosimy o kontakt! Raz żeby informacje tu były wiarygodne, dwa dla zaspokojenia naszej ciekawości! Próbowaliśmy jeszcze dłuższą chwilę namierzyć wiewiórkę, ale huk spadającego u sąsiadów jakiegoś większego przedmiotu definitywnie ją spłoszył. Był juz czas. Nasz wyjazd przesunęliśmy w okolice południa, żeby do miejscowości Ayos dojechać po godzinie 15. Dlaczego? Ayos to miejsce, w którym Siostry ze zgromadzenia Opatrzności Bożej prowadzą sierociniec, a dzieci tam mieszkające chodzą do szkoły. A że to właśnie z dzieciakami chcieliśmy się spotkać, to musieliśmy się dostosować do ich planu dnia. Ruszyliśmy więc z domu, minęliśmy Mont Febe racząc się niezwykłą panoramą Jaunde (ona zawsze cieszyła oczy!). Rondo ze złotymi lwami i złotą gwiazdą, droga prezydencka i już byliśmy w centrum. Zajechaliśmy do sklepu po małe zakupy na wyjazd. A ja miałam ochotę na chrupki! Wybrałam dwie paczki, których cena pozostawiała niestety wiele do życzenia i ruszyliśmy dalej. Ruch na mieście jak zawsze był spory, chociaż nie była to pora korków. W zasadzie okolice południa to doskonały czas na kursowanie po Jaunde. My musieliśmy się dostać na wschodnią stronę miasta (czyli w zasadzie na drugi koniec) żeby wyjechać na trasę, która prowadzi do wschodniego regionu Kamerunu. Tego dnia przejeżdżając przez stolicę widzieliśmy pierwszy raz stacje kolejową w Jaunde! Ona cieszyła oczy zwłaszcza Michała, który fascynuje się pociągami. Potem stadion, kolejne ulice, część z nich już znaliśmy. No i wszechobecne kramy, handel przydrożny. Niby ciągle to samo, ale w przeróżnych odsłonach. No i atrakcja dnia – pojechaliśmy zakupić materiały budowlane dla szpitala, który jest budowany w miejscowości Abong- Mbang. Brat Łukasz robił zakupy, a my z fascynacją zwiedzaliśmy sklep. Byliśmy w sklepie budowlanym w Kamerunie, który w dużej mierze nie odbiegał od sklepów naszych. Podstawową różnicą był jednak czas obsługi, ale do tego już przywykliśmy. Załadowaliśmy zakupy do naszego pick upa i ruszyliśmy dalej. W zasadzie byliśmy już na trasie wylotowej. Piękna, asfaltowa droga i mniej więcej 130 kilometrów do miejscowości Ayos. Po drodze mieliśmy kontrole różnych oddziałów porządkowych. Ich wzrok widząc z przodu samochodu białą blondynkę podpowiadał, że może akurat jesteśmy turystami i uda się na nas zarobić. Bezskutecznie. Byliśmy przecież z naszym przyjacielem, przewodnikiem i kierowcą, który jest tam już od 11 lat! Także po krótszej bądź dłuższej rozmowie ruszaliśmy dalej. Po drodze minęliśmy miejsce, w którym rok temu mieliśmy przygody z oponą. Pożartowaliśmy, powspominaliśmy i już byliśmy na miejscu. Przywitały nas siostry z szerokim uśmiechem i zaprosiły na przepyszny obiad. Posileni wzięliśmy z samochodu mleko i poszliśmy do sierocińca żeby je przekazać. Dzieci przyszły do pokoju spotkania i przywitały nas polską piosenką. Ich radość i serdeczność była ogromna. Zostaliśmy wyściskani, wycałowani, a na mnie ułożyła się kanapka, bo nie utrzymałam równowagi. Dziecięca beztroska i odczuwalny ogrom miłości. I znowu to odczucie ich trudnego życia bez najbliższych, a z drugiej strony przekonanie, że ten dom daje im ogromną szansę na dobre, godne życie na wykształcenie i na budowanie przyszłości na mocnych i trwałych wartościach. I że jest w domu ogrom matczynej miłości sióstr, której dzieci kameruńskie w domu rodzinnym często niestety nie doświadczają. Przyszedł czas pożegnania – do naszego celu czekała nas jeszcze droga przez dżunglę (51 km). Szacowany czas przejazdu to ok 2 godziny. Znaliśmy tą drogę, jechaliśmy nią rok temu. Niesamowita, czerwona droga, gruntowa, utwardzona choć dziurawa jak porządny, drogi ser. Potężne wyrwy i rowy, sprawiały, że momentami trzeba było jechać naprawdę wolno. W porze mokrej droga jest praktycznie nieprzejezdna. A jeśli już to czas jej pokonania znacznie się wydłuża. Mokra glina zakleja bieżniki opon i bardzo łatwo o utratę kontroli nad pojazdem. Ale pora sucha to inna bajka, droga była przejezdna, choć kurz unosił się za samochodem tworząc przy tym niesamowity klimat zachodzącego słońca. W ogóle w porze suchej kurzu jest wszędzie bardzo dużo, czy to w mieście czy na wioskach. Las po lewej i po prawej, przy drodze zieleń pokryta jakby rdzą z ziemi, ale im dalej się patrzy wgłąb lasu, tym bardziej zielono. No i to zachodzące słońce. Zapierało dech. Co jakiś czas mijaliśmy wioski, gdzie większość domów zbudowała była z gliny, na dworzu często suszyło się pranie, dzieci bawiły się, trwał czas przygotowywania posiłków. Aż wjechaliśmy do Esseng. Jechaliśmy zacznie krócej, bo prawie 1.5 godziny. Przejechaliśmy przez znajomą miejscowość i już byliśmy u Sióstr od Aniołów. Znaliśmy się, serdeczne przywitanie, kolacja i miły wieczór spędzony na rozmowach o kameruńskiej rzeczywistości. Trudnościach i radościach. Przed pójściem spać poszliśmy na chwilę na dwór. Niebo nad Esseng było idealnie czyste i bardzo ciemne. Gołym okiem dostrzegalna była droga mleczna i ogrom gwiazd. Niezwykłe. Było też odczuwalnie chłodniej, temperatura zdawała się spaść znacznie poniżej 20 stopni. Po długim dniu położyliśmy się spać, kolejny dzień zapowiadał się równie wspaniale. 
12.01.24 – Esseng, Nguelemendouka, Abong-Mbang, Essiengbot
 
Pobudka, ubrałam przygotowaną na ten dzień sukienkę afrykańską, którą rok temu dostałam od siostry Mirki, która tutaj w Esseng pracuje. Powietrze poranne było chłodne, na dworzu cieszył nasze oczy mały, czarny kociak, który polował na rozliczne muszki i małe robaczki. Zjedliśmy śniadanie o 7.30 (kameruńskie awokado jest absolutnie niezwykłe!) i wyruszyliśmy do szkoły. Był piątek – to dzień porządkowy – dzieci przychodzą na lekcje bez mundurków i zabierają ze sobą narzędzia pracy by po zakończonych zajęciach wspólnie dbać o teren szkoły. Idąc przez boisko zobaczyliśmy uroczy widok – przedszkolaki miały wf. Każda z grup miała inny kolor strojów – zielony, czerwony i żółty – czyli barwy Kamerunu. Biegające w grupie dzieci wyglądały niesamowicie. Nauczyciele starali się żeby przyjmowały określony szyk i o ile w przypadku pięciolatków było to już całkiem łatwe, to trzylatki rozczulały nas swoją słodyczą i niesfornością. Następnie udaliśmy się do kuchni, tam w ogromnym garnku gotowało się mleko dla dzieci a obok na palenisku pani kucharka przygotowywała świeże pączusie kameruńskie – Kameruńczycy uwielbiają wszystko co słodkie, a takie pączki wraz z mlekiem to prawdziwy rarytas i szansa żeby dzieci mogły skupić się na nauce, a nie na burczącym brzuszku. Gdyby nie ten posiłek, najprawdopodobniej zjadły by dopiero w domu, popołudniu. I jeszcze mała, pączkowa dygresja – pączki bardzo często wypiekane są na oleju palmowym, który w Kamerunie jest najtańszy i wszędzie dostępny (palmy olejowe to bardzo popularne drzewa, z ich orzechów wytłacza się olej palmowy). Często pączki są robione na bazie mąki kukurydzianej z dodatkiem mąki pszennej, do których dorzucane są słodkie banany by ciasto nie było zbyt twarde, a do tego słodkie. Takie pączki nie mają żadnego nadzienia, jednakże są przepyszne! W czasie naszego krótkiego zwiedzania szkolnej kuchni nauczyciele zgromadzili dzieci z każdej klasy na szkolnym boisku. Ustawili się w pięknym szyku i odśpiewali dla nas wspaniałą, rytmiczną piosenkę. Przekazaliśmy mleko, a następnie siostra Mirka opowiedziała o nas kilka słów i poprosiła żebym przemówiła do dzieci. Po szybkim pokonaniu stresu i tremy, bo nie byłam na to przygotowana zaczęłam od tego, że cudownie jest ich spotkać, że wspaniale śpiewają i że pięknie wyglądają – po tych ostatnich słowach, które siostra Mirka tłumaczyła nastąpiło poruszenie i śmiech – dzieci wiedziały bowiem, że mają na sobie ciuchy “robocze”. Niezwykły był klimat. Rodzinny, wspólnotowy, nie czuliśmy się jak goście. To w Kamerunie było niezwykłe, ta serdeczność ludzi – zwłaszcza w mniejszych miejscowościach. Na koniec były krótkie życzenia dla dzieci no i zdjęcia pamiątkowe. Piękne chwile. Dzieci rozpoczęły powrót do klas, a nas czekało jeszcze jedno spotkanie – z dziećmi z niedawno założonego chóru szkolnego. Poszliśmy do sali ze sceną, dzieci przepięknie zaśpiewały dla nas kolędę “Cicha noc” w trzech językach – po polsku, angielsku i francusku. Przekazaliśmy środki finansowe na jednakowe koszulki dla chórzystów, mała przemowa, życzenia. Bycie w szkole było dla mnie niezwykle ważne, a spotkanie z chórem wyzwoliło we mnie ogromne (choć utajone) wzruszenie. Wszak studiowałam 5 lat dyrygenturę chóralną i temat chórów dziecięcych jest mi bardzo bliski. Taka inicjatywa spowodowała, że zapragnęłam ponad wszystko wesprzeć te zajęcia dodatkowe – bo to piękna sprawa kiedy uczniowie pragną robić coś więcej w czasie poza lekcjami. Zakończyliśmy spotkanie, wróciliśmy do domu Sióstr, czas nas gonił – tego dnia mieliśmy bardzo napięty program i spory kawałek drogi do przejechania. Spakowaliśmy rzeczy do samochodu, jeszcze tylko ekspresowo poszliśmy zobaczyć ogród Sióstr – rosnące ananasy, aloes, kaktusy i rozliczne kwiaty, które znamy z kwiaciarni, palmiarni, a czasem jedynie ze zdjęć. Tutaj to wszystko we wspaniałej harmonii. Pożegnaliśmy się, jeszcze ostatnie spojrzenie na niezwykłe palmy, zwane palmami pielgrzyma, które tutaj na misji w Esseng są potężne i wyjątkowe, a dodatkowo widać je nawet na mapie satelitarnej! Wyruszyliśmy dalej do Nguelemendouka, gdzie dotarliśmy w ok. 50 minut jadąc drogą całkiem dobrą, choć wiadomo, nie asfaltową. Mijaliśmy wioski, widzieliśmy wiele dzieci. Dzieci, które nie poszły do szkoły choć były w wieku szkolnym. Wprawiło nas to w zadumę – szkoła w Kamerunie jest płatna i nie wszystkich na nią stać. Dzieci, które nie idą do szkoły – idą do pracy, najczęściej w polu. I widzieliśmy małego chłopca, lat ok 5, który z maczetą wielkości połowy swojego ciała szedł na pole. To był widok, który wgniótł w fotel, którego nie byłam w stanie uwiecznić fotografią. To było zbyt trudne. Jechaliśmy dalej. Przepiękne widoki sprzyjały rozmyślaniom o sprawach przeróżnych i choć rozliczne rozterki targały moim sercem, to odczuwałam ogromną radość, że może dzięki temu co robimy uda się trafić z pomocą i możliwościami do kolejnych osób. Dojechaliśmy na miejsce. Przywitał nas serdecznie ks. Marek Kapłon, który jest proboszczem parafii w Nguelemendouka. Wypiliśmy kawę wsłuchując się w opowieści księdza o odwiedzonej misji, a następnie wsiedliśmy do samochodu na zwiedzanie rozległego terenu i przy okazji samego Nguelemendouka. To całkiem spora miejscowość. Jest tutaj szkoła, kościół, sklepy, a nawet poczta. Mieszkańcy nas pozdrawiali, znają doskonale samochód księdza Marka, który jest tu bardzo szanowany. Wsłuchiwaliśmy się w jego ciekawe opowieści. A było ich bardzo wiele bo to miejsce jest szczególne – znajduje się tu pierwsze w Kamerunie Sanktuarium Maryjne. Pojechaliśmy przepiękną aleją palmową do groty Maryjnej, po krótkiej modlitwie pojechaliśmy dalej. Podziwialiśmy tereny i plany zabudowy tutejszych terenów. Ksiądz Marek podejmuje wiele inicjatyw i niezwykle ożywia tutejsze miejsce angażując mieszkańców, przyciągając dzieci i młodzież. Do sanktuarium przychodzą pielgrzymki, ludzie chętnie odwiedzają to miejsce, odprawiane są nabożeństwa pierwszych sobót. Poszliśmy jeszcze przywitać się z siostrami zakonnymi, które działają tutaj na terenie misji wspierając mieszkańców i podziwialiśmy przepiękny ogród a w nim potężne, kwitnące krzaki rośliny zwanej u nas “gwiazda betlejemska”. Ależ to robiło wrażenie. Piękny jest tutaj klimat. Po bardzo wartościowym i inspirującym czasie wyruszyliśmy dalej. Naszym kolejnym przystankiem był Abong – Mbang – spora miejscowość (wg starych danych z Wikipedii liczy ok 20 tysięcy mieszkańców). Jechaliśmy drogą, bardzo podobną jak z Esseng do Nguelemendouka. Raz zdarzyło nam się źle skręcić i droga się skończyła, ale szybko zawróciliśmy i obraliśmy tym razem właściwą trasę. Im bliżej było do Abong – Mbang tym droga była lepsza, domów było więcej. Zbliżaliśmy się wszak do głównej, asfaltowej drogi łączącej centrum Kamerunu z wschodnim regionem. Dotarliśmy na miejsce, gdzie przepysznym obiadem podjęła nas siostra Nazariusza (ze zgromadzenia Sióstr Najświętszej Duszy Chrystusa Pana). Po posiłku złożonym z plantenów (bananów warzywnych) oraz afrykańskiej fasoli i po wspaniałych gofrach na deser wyruszyliśmy zobaczyć niezwykłą budowę – powstaje tutaj ogromne centrum medyczne, dzięki któremu mieszkańcy z okolic będą mieli dostęp do profesjonalnej opieki medycznej. Brat Łukasz przekazał także budowlane zakupy, które mieliśmy w samochodzie i czas niestety naglił by jechać dalej. O 15.30 opuściliśmy miejscowość, której nazwa ze wszystkich kameruńskich jest moją ulubioną i ruszyliśmy do naszego docelowego miejsca – Essiengbotu. Droga na pierwszym etapie podróży była asfaltowa – od Abong – Mbang do Mbama to taka trasa główna (tzw. “Autostrada”), łącząca właśnie centrum ze wschodem Kamerunu. Następnie w Mbama skręciliśmy w lewo i mieliśmy do pokonania mniej więcej 35 kilometrów nową, wspaniałą drogą (na której były nawet namalowane pasy dla pieszych!) aż do Mesameny, gdzie skręcaliśmy w lewo przejeżdżając przez kolejną już, niezwykłą aleje palm. Od tego miejsca do celu naszej podróży jechaliśmy jeszcze 1.5 godziny przez dżunglę. Wysokie drzewa ograniczały dostęp promieni słonecznych co sprawiało, że zdjęcia i filmy nie wychodziły najlepiej. Po drodze na skrzyżowaniu minęliśmy busa, który zdawał się zostać tam już na zawsze i byliśmy coraz bliżej. Ostatni podjazd pod górkę i mijając małą plantację palm olejowych wjechaliśmy na misję sióstr Opatrzności Bożej, gdzie jest szkoła, ośrodek zdrowia i dom zakonny, w którym mieszkają siostry. Zaparkowaliśmy samochód, wyjęliśmy rzeczy i po serdecznym przywitaniu z siostrą Reginą i siostrą Beatą (która pochodzi z anglofońskiej części Kamerunu) zasiedliśmy do stołu. Po małej kolacji (bo jedliśmy przecież na każdej naszej wizycie) zaplanowaliśmy dzień kolejny. A zapowiadał się on niezwykle – czekała nas bowiem prawdziwa przygoda. Trochę zmęczeni, choć zachwyceni położyliśmy się spać wyczekując poranka. Choć w chwilach ciszy przychodziło coraz więcej myśli, że nasz kameruński czas się kurczy.

13.01.24 – rezerwat Dja

Wczesna pobudka, szybkie śniadanie i już ruszaliśmy w naszą przygodę. Niezwykły poranek zwiastujący wspaniałe przygody. Siostra Regina zaopatrzyła nas w słodkie bułeczki z jabłkami, ubrani w kreacje do dżungli wsiedliśmy do samochodu nie zapominając o odpowiedniej ilości repelentów na komary. Wraz z nami jechała siostra Beata – Kamerunka pochodząca z części anglofońskiej (aktualnie ogarniętej wojną domową). Po 40 minutach dojechaliśmy z Essiengbotu do miejscowości Somalomo, gdzie pod kościołem parafialnym byliśmy umówieni z katechistą, który miał z nami wyruszyć na wycieczkę do dżungli. Następnym naszym przystankiem nieopodal kościoła było biuro rezerwatu. Musieliśmy oczywiście poczekać na osoby tam pracujące, bo turystów nie ma w tym regionie wielu więc biuro działa “na telefon”. Jedną nogą byliśmy już w rezerwacie. Znałam to miejsce, byliśmy tutaj nad rzeką Dja już rok temu, ale nie wchodziliśmy w głąb rezerwatu. W oczekiwaniu na miejscową obsługę z zaciekawieniem oglądaliśmy wyblaknięte już mapy rezerwatu i tabelę z zestawieniem gatunków występujących na terenie rezerwatu. A rezerwat ten wpisany jest od 1987 roku na listę UNESCO więc w jakiś sposób nadaje to temu miejscu rangę. Obsługa dotarła, opłata za wstęp została uiszczona. Oprócz biletu wstępu pokryliśmy także koszta lokalnego przewodnika, który szedł z nami no i ecoguarda, którego obecność była obligatoryjna, ze względu na bawoły i goryle (szedł z nami z bronią – robiło to wrażenie). Zapakowaliśmy się do samochodu i ruszyliśmy. Najpierw czekała nas przeprawa promem przez rzekę Dja. Osoby, które poruszają się na pieszo albo używają motor  jako środek transportu co jest w tej okolicy nie rzadkim widokiem, przeprawiają się przez rzekę pirogą – to taka wyrzeźbiona, drewniana łódka. No i jest tutaj taka niepisana zasada, że po zmroku nikt tego nie robi – ze względu na obecność krokodyli w rzece. A one gdy wyczuwają zmąconą wodę rozpoczynają polowanie. I były przypadki śmiałków, którzy pomimo tego, że rzeka nie jest w tym miejscu szeroka, po wejściu do wody już z niej nie wyszli. Lokalne opowieści są zawsze niesamowite, choć czasem mrożą krew w żyłach! Wjechaliśmy naszym pickupem na prom po bardzo stromej blasze, z nami weszło też kilka osób i ruszyliśmy. Po kilku chwilach byliśmy już na drugim brzegu. A widoki z promu na rzekę położoną pośród dżungli, śpiew buszu i przedzierające się między roślinami promienie słoneczne stanowiły rajski krajobraz. Zjechaliśmy z promu, zapakowaliśmy się do samochodu i ruszyliśmy dalej. Od rzeki do wioski Chouam, mieliśmy 10 kilometrów. Droga stawała się coraz węższa, choć wciąż przejezdna, aż w pewnym momencie widać było ewidentnie, że jedynie funkcjonują tutaj motory. Jeden ślad drogi był widoczny, druga strona auta jechała po zaroślach. Liczyliśmy tylko, że nie będzie żadnych głębokich, niewidocznych dziur. Gałęzie tarły po całym samochodzie – zarówno po podwoziu jak i po drzwiach. Czas przejazdu tego odcinka to z zegarkiem w ręku 60 min. I łatwo można obliczyć, że większość trasy pokonywaliśmy zabójczą prędkością 10 km/h. Po drodze mijaliśmy malutkie wioski, złożone z 3-4 chatek i dziwiliśmy się jak tutaj można żyć. Tak po środku niczego. Brat Łukasz nas oświecił i powiedział “jak to po środku niczego. oni mieszkają po środku wszystkiego – las to jest życie”. To dało nam dużo do myślenia. Jechaliśmy, mijaliśmy kolejne zwężenia, aż dotarliśmy do wioski, która była naszą bazą wypadową w głąb lasu, naszym punktem docelowym było wzgórze powulkaniczne, z którego rozpościerają się widoki na korony drzew. Wysiedliśmy z samochodu. Mieszkańcy wiedzieli, że przyjedziemy. Wstali z kolorowych, plastikowych krzeseł, które umieszczone były przed jedną z chatek i przywitali się z nami radośnie. Jeden z mieszkańców szedł z nami – był naszym przewodnikiem. Kilka zdjęć, zapierająca dech dawka muggi, przepięcie kamerki na kijek by robić ujęcia z wyższej wysokości. Ruszyliśmy. Pierwsze zdanie, które wypowiedziałam wchodząc w zarośla do kamerki to “Znowu to robię”. Z perspektywy czasu bawi mnie to coraz bardziej. Dla mnie jako dla osoby, która boi się większości owadów (i wszelkich insektów, pajęczaków i różnych takich) latających i (przede wszystkim) biegających było to potężne wyjście ze strefy komfortu. Fakt, na własne życzenie. Moim marzeniem było chodzenie po rezerwacie Dja, tak więc nie narzekałam, wzywałam tylko Aniołki żeby wszystkie możliwe pająki pochowały się do swoich norek i pajęczyn. Pomijając strach to najbardziej władała mną ekscytacja i fascynacja. Dziki, dziewiczy busz, wąska ścieżka wydeptana w powiedzmy “turystyczne” miejsce widokowe była w wielu miejscach pozarastana i mężczyzna, który nas prowadził niejednokrotnie używał maczetę żeby umożliwić nam przejście. Potężna wilgotność powietrza powodowała, że po krótkiej chwili byliśmy mokrzy, a na mojej głowie pojawiły się klasyczne przy wilgoci “baranki”. W pewnym momencie usłyszeliśmy szympansy, które niestety też nas usłyszały i uciekły gdzieś w głąb lasu. Ale te wszystkie odgłosy dżungli. Niesamowity koncert przyrody. Szliśmy i szliśmy. Nawet kawałek biegliśmy – trafiliśmy nowiem na miejsce tranzytowe wielkich mrówek, które szły wzdłuż ścieżki. I jedyną opcją było przebiec, a następnie intensywnie się otrzepać by mieć pewność że żaden osobnik nie zdołał wejść na buty. Ich ugryzienia są KOSZMARNIE bolesne (podobno) no i wybitnie nie chcieliśmy tego testować. Po godzinie marszu (dość żwawego) zmienił się krajobraz, wychodziliśmy z dżungli. Roślinność była niższa, więcej traw, jakby taka “kosodrzewina”. Naszym oczom ukazały się skały, bardzo ciemne skały. Zaczęliśmy wchodzić coraz wyżej. Jeszcze kawałek stromego podejścia i naszym oczom ukazał się niesamowity, zapierający dech w piersiach widok. Nie żartowali. Naprawdę było widać korony drzew rozległego lasu, jego potęgę i zieleń aż do horyzontu. Sesja zdjęciowa z tamtego miejsca niestety nie jest zbyt udana ze względu na godzinny marsz w upale i maksymalnej wilgotności. Zresztą, zdjęcia najczęściej nie oddają krajobrazu, który oprócz określonego wyglądu dotyczy jeszcze innych zmysłów. Na górze spędziliśmy 1.5 godziny. W skrajnej części skały jest potężny głaz (nie wiadomo jak się tam znalazł), który dawał nam przyjemny cień. Znaleźliśmy tam także pajęczynę wielkiego pająka, który niestety (stety?) wystraszył się nas i schował do swojego domku. No ale wejście w taką pajęczynę byłoby okropne. No i właśnie taka wirówka między potężną fascynacją, a paraliżującym strachem. Usiedliśmy, wyjęliśmy jedzenie. Bułeczki z jabłkami i kanapki smakowały w takim miejscu wybornie. Wystarczyło dla każdego z naszej grupy wycieczkowej. Po odpoczynku poszliśmy robić więcej zdjęć, filmów. Szukaliśmy zwierząt (bezskutecznie), nasłuchiwaliśmy odgłosy lasu. Wspaniałe przeżycie. Ok 14.00 ruszyliśmy w drogę powrotną. Kilka ostatnich spojrzeń na niezwykłość Stworzenia, ostatnie zdjęcia. Zejście, trawy, “kosodrzewina”. Zrobiło się gęściej, byliśmy znowu w dżungli. Po godzinie szybkiego marszu byliśmy już w wiosce. Zostaliśmy zaproszeni przez lokalnych mieszkańców do pozostania z nimi na posiłek. Zasiedliśmy na niebieskich, plastikowych krzesłach przed domem z gliny. Pani domu przyniosła naczynia, rybę i kaszę kuskus w takiej dość zlepionej formie. Ich gościnność zachwycała. Przecież mają tak niewiele i jeszcze tak ochoczo się tym dzielą. Kameruńczycy, którzy byli z nami jedli ochoczo, my ze względu na brak przystosowania do flory bakteryjnej (talerze myte w wodzie z rzeki i takie różne względy) podziękowaliśmy serdecznie i uśmiechaliśmy się serdecznie. Mogliśmy też obserwować proces powstawania takiego glinianego domu – akurat przy nas pan budował konstrukcję więźby dachowej. Ależ to było fascynujące! Niedługo do Internetu trafi nagranie! Nasz czas w wiosce dobiegał końca. Kiedy wszyscy zakończyli już jedzenie pożegnaliśmy się serdecznie, zakupiliśmy banany oraz planteny i ruszyliśmy w drogę – tą samą wąską acz przejezdną, którą pokonaliśmy w godzinę czasu z zegarkiem w ręku. Jeszcze tylko czekała nas przeprawa i zupełnie inna gra świateł na rzece, gdyż słońce było już dużo niżej. zjechaliśmy z promu, jeszcze tylko ostatnie spojrzenia na rzekę Dja w lusterku i minęliśmy granicę rezerwatu. Ależ to była niezwykła przygoda. Nasz ochroniarz z bronią i katechista wysiedli w Somalomo, my zaś ruszyliśmy dalej do naszej bazy noclegowej w Essiengbocie. Jadąc gruntową, czerwoną drogą mignęła nam przez drogę mała mamba zielona (niezwykle jadowity wąż i kolorze zielonym jak w logo Spotify) – niestety znowu była znacznie szybsza od migawki telefonu ciągle przygotowanego by uwiecznić węża. Chwile przed 18 byliśmy już na miejscu. Nieco zmęczeni, ale zachwyceni. Niezwykłe przygody, niesamowity czas. I tylko ten tykający w głowie zegar, że kolejny dzień dobiega końca, a powrót już coraz bliżej.