27/28.12.2023
13.01.24 – rezerwat Dja
Wczesna pobudka, szybkie śniadanie i już ruszaliśmy w naszą przygodę. Niezwykły poranek zwiastujący wspaniałe przygody. Siostra Regina zaopatrzyła nas w słodkie bułeczki z jabłkami, ubrani w kreacje do dżungli wsiedliśmy do samochodu nie zapominając o odpowiedniej ilości repelentów na komary. Wraz z nami jechała siostra Beata – Kamerunka pochodząca z części anglofońskiej (aktualnie ogarniętej wojną domową). Po 40 minutach dojechaliśmy z Essiengbotu do miejscowości Somalomo, gdzie pod kościołem parafialnym byliśmy umówieni z katechistą, który miał z nami wyruszyć na wycieczkę do dżungli. Następnym naszym przystankiem nieopodal kościoła było biuro rezerwatu. Musieliśmy oczywiście poczekać na osoby tam pracujące, bo turystów nie ma w tym regionie wielu więc biuro działa “na telefon”. Jedną nogą byliśmy już w rezerwacie. Znałam to miejsce, byliśmy tutaj nad rzeką Dja już rok temu, ale nie wchodziliśmy w głąb rezerwatu. W oczekiwaniu na miejscową obsługę z zaciekawieniem oglądaliśmy wyblaknięte już mapy rezerwatu i tabelę z zestawieniem gatunków występujących na terenie rezerwatu. A rezerwat ten wpisany jest od 1987 roku na listę UNESCO więc w jakiś sposób nadaje to temu miejscu rangę. Obsługa dotarła, opłata za wstęp została uiszczona. Oprócz biletu wstępu pokryliśmy także koszta lokalnego przewodnika, który szedł z nami no i ecoguarda, którego obecność była obligatoryjna, ze względu na bawoły i goryle (szedł z nami z bronią – robiło to wrażenie). Zapakowaliśmy się do samochodu i ruszyliśmy. Najpierw czekała nas przeprawa promem przez rzekę Dja. Osoby, które poruszają się na pieszo albo używają motor jako środek transportu co jest w tej okolicy nie rzadkim widokiem, przeprawiają się przez rzekę pirogą – to taka wyrzeźbiona, drewniana łódka. No i jest tutaj taka niepisana zasada, że po zmroku nikt tego nie robi – ze względu na obecność krokodyli w rzece. A one gdy wyczuwają zmąconą wodę rozpoczynają polowanie. I były przypadki śmiałków, którzy pomimo tego, że rzeka nie jest w tym miejscu szeroka, po wejściu do wody już z niej nie wyszli. Lokalne opowieści są zawsze niesamowite, choć czasem mrożą krew w żyłach! Wjechaliśmy naszym pickupem na prom po bardzo stromej blasze, z nami weszło też kilka osób i ruszyliśmy. Po kilku chwilach byliśmy już na drugim brzegu. A widoki z promu na rzekę położoną pośród dżungli, śpiew buszu i przedzierające się między roślinami promienie słoneczne stanowiły rajski krajobraz. Zjechaliśmy z promu, zapakowaliśmy się do samochodu i ruszyliśmy dalej. Od rzeki do wioski Chouam, mieliśmy 10 kilometrów. Droga stawała się coraz węższa, choć wciąż przejezdna, aż w pewnym momencie widać było ewidentnie, że jedynie funkcjonują tutaj motory. Jeden ślad drogi był widoczny, druga strona auta jechała po zaroślach. Liczyliśmy tylko, że nie będzie żadnych głębokich, niewidocznych dziur. Gałęzie tarły po całym samochodzie – zarówno po podwoziu jak i po drzwiach. Czas przejazdu tego odcinka to z zegarkiem w ręku 60 min. I łatwo można obliczyć, że większość trasy pokonywaliśmy zabójczą prędkością 10 km/h. Po drodze mijaliśmy malutkie wioski, złożone z 3-4 chatek i dziwiliśmy się jak tutaj można żyć. Tak po środku niczego. Brat Łukasz nas oświecił i powiedział “jak to po środku niczego. oni mieszkają po środku wszystkiego – las to jest życie”. To dało nam dużo do myślenia. Jechaliśmy, mijaliśmy kolejne zwężenia, aż dotarliśmy do wioski, która była naszą bazą wypadową w głąb lasu, naszym punktem docelowym było wzgórze powulkaniczne, z którego rozpościerają się widoki na korony drzew. Wysiedliśmy z samochodu. Mieszkańcy wiedzieli, że przyjedziemy. Wstali z kolorowych, plastikowych krzeseł, które umieszczone były przed jedną z chatek i przywitali się z nami radośnie. Jeden z mieszkańców szedł z nami – był naszym przewodnikiem. Kilka zdjęć, zapierająca dech dawka muggi, przepięcie kamerki na kijek by robić ujęcia z wyższej wysokości. Ruszyliśmy. Pierwsze zdanie, które wypowiedziałam wchodząc w zarośla do kamerki to “Znowu to robię”. Z perspektywy czasu bawi mnie to coraz bardziej. Dla mnie jako dla osoby, która boi się większości owadów (i wszelkich insektów, pajęczaków i różnych takich) latających i (przede wszystkim) biegających było to potężne wyjście ze strefy komfortu. Fakt, na własne życzenie. Moim marzeniem było chodzenie po rezerwacie Dja, tak więc nie narzekałam, wzywałam tylko Aniołki żeby wszystkie możliwe pająki pochowały się do swoich norek i pajęczyn. Pomijając strach to najbardziej władała mną ekscytacja i fascynacja. Dziki, dziewiczy busz, wąska ścieżka wydeptana w powiedzmy “turystyczne” miejsce widokowe była w wielu miejscach pozarastana i mężczyzna, który nas prowadził niejednokrotnie używał maczetę żeby umożliwić nam przejście. Potężna wilgotność powietrza powodowała, że po krótkiej chwili byliśmy mokrzy, a na mojej głowie pojawiły się klasyczne przy wilgoci “baranki”. W pewnym momencie usłyszeliśmy szympansy, które niestety też nas usłyszały i uciekły gdzieś w głąb lasu. Ale te wszystkie odgłosy dżungli. Niesamowity koncert przyrody. Szliśmy i szliśmy. Nawet kawałek biegliśmy – trafiliśmy nowiem na miejsce tranzytowe wielkich mrówek, które szły wzdłuż ścieżki. I jedyną opcją było przebiec, a następnie intensywnie się otrzepać by mieć pewność że żaden osobnik nie zdołał wejść na buty. Ich ugryzienia są KOSZMARNIE bolesne (podobno) no i wybitnie nie chcieliśmy tego testować. Po godzinie marszu (dość żwawego) zmienił się krajobraz, wychodziliśmy z dżungli. Roślinność była niższa, więcej traw, jakby taka “kosodrzewina”. Naszym oczom ukazały się skały, bardzo ciemne skały. Zaczęliśmy wchodzić coraz wyżej. Jeszcze kawałek stromego podejścia i naszym oczom ukazał się niesamowity, zapierający dech w piersiach widok. Nie żartowali. Naprawdę było widać korony drzew rozległego lasu, jego potęgę i zieleń aż do horyzontu. Sesja zdjęciowa z tamtego miejsca niestety nie jest zbyt udana ze względu na godzinny marsz w upale i maksymalnej wilgotności. Zresztą, zdjęcia najczęściej nie oddają krajobrazu, który oprócz określonego wyglądu dotyczy jeszcze innych zmysłów. Na górze spędziliśmy 1.5 godziny. W skrajnej części skały jest potężny głaz (nie wiadomo jak się tam znalazł), który dawał nam przyjemny cień. Znaleźliśmy tam także pajęczynę wielkiego pająka, który niestety (stety?) wystraszył się nas i schował do swojego domku. No ale wejście w taką pajęczynę byłoby okropne. No i właśnie taka wirówka między potężną fascynacją, a paraliżującym strachem. Usiedliśmy, wyjęliśmy jedzenie. Bułeczki z jabłkami i kanapki smakowały w takim miejscu wybornie. Wystarczyło dla każdego z naszej grupy wycieczkowej. Po odpoczynku poszliśmy robić więcej zdjęć, filmów. Szukaliśmy zwierząt (bezskutecznie), nasłuchiwaliśmy odgłosy lasu. Wspaniałe przeżycie. Ok 14.00 ruszyliśmy w drogę powrotną. Kilka ostatnich spojrzeń na niezwykłość Stworzenia, ostatnie zdjęcia. Zejście, trawy, “kosodrzewina”. Zrobiło się gęściej, byliśmy znowu w dżungli. Po godzinie szybkiego marszu byliśmy już w wiosce. Zostaliśmy zaproszeni przez lokalnych mieszkańców do pozostania z nimi na posiłek. Zasiedliśmy na niebieskich, plastikowych krzesłach przed domem z gliny. Pani domu przyniosła naczynia, rybę i kaszę kuskus w takiej dość zlepionej formie. Ich gościnność zachwycała. Przecież mają tak niewiele i jeszcze tak ochoczo się tym dzielą. Kameruńczycy, którzy byli z nami jedli ochoczo, my ze względu na brak przystosowania do flory bakteryjnej (talerze myte w wodzie z rzeki i takie różne względy) podziękowaliśmy serdecznie i uśmiechaliśmy się serdecznie. Mogliśmy też obserwować proces powstawania takiego glinianego domu – akurat przy nas pan budował konstrukcję więźby dachowej. Ależ to było fascynujące! Niedługo do Internetu trafi nagranie! Nasz czas w wiosce dobiegał końca. Kiedy wszyscy zakończyli już jedzenie pożegnaliśmy się serdecznie, zakupiliśmy banany oraz planteny i ruszyliśmy w drogę – tą samą wąską acz przejezdną, którą pokonaliśmy w godzinę czasu z zegarkiem w ręku. Jeszcze tylko czekała nas przeprawa i zupełnie inna gra świateł na rzece, gdyż słońce było już dużo niżej. zjechaliśmy z promu, jeszcze tylko ostatnie spojrzenia na rzekę Dja w lusterku i minęliśmy granicę rezerwatu. Ależ to była niezwykła przygoda. Nasz ochroniarz z bronią i katechista wysiedli w Somalomo, my zaś ruszyliśmy dalej do naszej bazy noclegowej w Essiengbocie. Jadąc gruntową, czerwoną drogą mignęła nam przez drogę mała mamba zielona (niezwykle jadowity wąż i kolorze zielonym jak w logo Spotify) – niestety znowu była znacznie szybsza od migawki telefonu ciągle przygotowanego by uwiecznić węża. Chwile przed 18 byliśmy już na miejscu. Nieco zmęczeni, ale zachwyceni. Niezwykłe przygody, niesamowity czas. I tylko ten tykający w głowie zegar, że kolejny dzień dobiega końca, a powrót już coraz bliżej.